WŁOCHY 2010r. - relacja.
: pt 27 sie 2010, 09:38
Był ślub Kawów, z pięknym motocyklowym orszakiem (za co jeszcze raz serdecznie Ownersom dziękuję
), przyszedł też czas na wakacyjny wypad, który szumnie mogę nazwać podróżą poślubną. Zatem był ślub, był też miesiąc miodowy.
To mój drugi sezon na motku i nie wyobrażałam sobie jechać u Kawy na plecaku, skoro Cebula sprawuje się bardzo dobrze, 94’ to świetny rocznik i jeszcze po porządnym serwisie była naprawdę gotowa (jak i ja
) do podróży.
Plan z grubsza był taki, żeby dojechać na Sycylię, „po drodze” pozwiedzać, pobyczyć się kilka dni nad morzem i wrócić do Polski. Poza tym nic nie było zaplanowane, żadnych zarezerwowanych noclegów, dokładnego planu, wiedzieliśmy tylko ,że za 4 tygodnie musimy być w Polsce.
Podróż – WYPRAWA (to lepsze określenie) była szczęśliwa i bogata w przygody, emocje, widoki, piękno świata i ludzi i oczywiście kilometry.
Poniżej dzielę się z Wami tą wyprawą, iście motocyklowym przeżyciem.
KIERUNEK: Alpy.
TRASA: Warszawa – Cesky Tesin – Zilina – Bratislava – Wien - Linz – Pettenbach – 966km
Oczywiście dzień wcześniej panikowałam, że nie dam rady tyle km nawinąć, że nie wiem, jak itd. Udało się i to bez większych problemów.
Pobudka o 5.30, półtorej godziny zajęło nam pakowanie. Większość przyjęła na siebie VFRa: 2 kufry, rolka – polecam (zmieściło się dużo, bo i namiot, śpiwory, materacyki, butle do gotowania i ciuchy na deszcz), mój mąż
z plecakiem. Do Cebuli przytroczyliśmy na siedzeniu tankbag. Tak wyposażeni wyruszyliśmy do Italii.
Cały dzień pogoda piękna, trasa do granicy nadzwyczaj sprawnie przebiegła, za Ziliną było już w ogóle super. Motki dawały radę i my też, wsparci popołudniową „pamułową drzemką” (zainteresowanych definicją terminu odsyłam do Piotra). Ale żeby nie było tak pięknie do końca, 2 godziny przed noclegiem niebo zasnuło się chmurami. Alpy witały nas deszczem. Zjechaliśmy na stację, po 15 minutach zerwała się burza i to taka, że nie było nic widać tylko ścianę deszczu. Przez ponad godzinę czekaliśmy na stacji, wyruszyliśmy w deszczu ubrani od stóp do głów w ochraniacze.
Na polu namiotowym trochę się zdziwili, kiedy nas zobaczyli o 22, rozbijaliśmy się w deszczu, ciepły prysznic i smakowe
austriackie piwko wynagrodziły nasz trud.
Udało się Cebulko, przejechałyśmy prawie tysiąc km
.
Kolejny dzień również deszczowy, coś Alpy nie łaskawe dla nas. Szybko dotarliśmy do kolejnego miejsca noclegowego – Schladmine, licząc na to, że kolejny dzień będzie ładny.
I rzeczywiście, zasłyszane prognozy sprawdziły się – piękne słońce od samego rana do końca dnia. Wiedzieliśmy, że musimy wykorzystać ten dzień, bo następnego chcieliśmy być już po Włoskiej stronie.
No i zadziało się – był Dachstainer (Hoher Dachstein 2995 m.n.p.m.) – moje pierwsze prawdziwe winkielki – do 2000 m wjechaliśmy na motkach, na szczyt kolejką górską i był Grossglokner (Hochalpenstrasse 3797m.n.p.m.). Widoki i przeżycie nie do opisania. Kilka godzin jazdy serpentynami i tylko żal było, że nie można wszystkiego uchwycić na filmie i zabrać ze sobą.
Wieczorem byliśmy już we Włoskich Alpach.
KIERUNEK: Verona.
Kolejny dzień w deszczu, marzyłam już o tym, żeby zjechać z gór i poczuć ciepło włoskiego słoneczka. I tak też się stało, jak tylko zbliżyliśmy się do Wenecji, jakby ktoś kurek z deszczem zakręcił.
Kolejne dni spędziliśmy zwiedzając Veronę, Wenecję i odpoczywając nad Lago di Garda. Polecam Camping St. Pietro w Veronie. Widok na miasto niezapomniany.
KIERUNEK: Toskania.
I znowu winkielki i piękne krajobrazy. Droga skąpana w słońcu i soczystej zieleni. Gdzieś tam w małej mieścinie pizza, ach co za smak. Nocleg pod Florencją. Tutaj dwa dni, żeby zobaczyć właśnie Florencję i Sienę.
PS. Dzięki Chris – dzięki niemu doświadczyliśmy prawdziwej włoskiej serdeczności – zakręceni przy wyjeździe z Verony (nie chcieliśmy jechać autostradą i nie mogliśmy znaleźć wyjazdu) na światłach zapytaliśmy o drogę gościa na Harley’u Sportsterze. Podkreślam, że był to czas sjesty, więc koleś ochoczo zaproponował, że nas poprowadzi i tak prowadził przez jakieś 30 km. Miał przerwę w pracy i przejechał się z nami
.
KIERUNEK: Rzym.
Tutaj 2 dni, żeby rzucić okiem na Bazylikę św. Piotra, Koloseum, Forum Romanum, Panteon, Plac Hiszpański i posmakować pysznych włoskich lodów. I żeby było jak na podróż poślubną przystało - nocleg w miłym hoteliku, w końcu mięciutkie łóżeczko i własna łazienka – doceniane po prawie 2 tygodniach spania w namiocie.
KIERUNEK: Neapol.
Tak jak piszą w przewodnikach – miasto specyficzne, ciekawe, dla mnie trochę przerażające, zupełnie inne od tego co do tej pory. Po Rzymie, być może zbyt duży kontrast. Zwiedziliśmy Herkulanum, pokłoniliśmy się Wezuwiuszowi i pędziliśmy dalej.
KIERUNEK: Sycylia.
Tutaj, też mam ochotę napisać, że „tak jak piszą w przewodnikach” – zdecydowanie biedniej niż na północy Włoch, cieplutko – pogodowo i w emocjach, przyjaźnie, ludzie serdeczni i rodzinni. Trudno mi nazwać co to jest, ale czułam się na Sycylii cudownie od samego wjechania na prom do Messyny. Spędziliśmy tu prawie tydzień, znowu piękne winkielki – tym razem na Etnę, wycieczka do Palermo, leżenie nad morzem wśród rodzin Sycylijskich i wieczorne gotowanie na plaży. Płakałam jak już siedzieliśmy na promie powrotnym. Zupełnie inna kultura bycia, wyrażania emocji, odnoszenia się do siebie. I to cieplutkie morze....
KIERUNEK: Warszawa.
Wracaliśmy jakby na 3 rzuty. Pierwszy dzień do Gargano, żeby tam jeszcze poleżeć na cieplutkim piaseczku i pokąpać się. Kolejnego dnia powrotu do Polski udało się dojechać do Austrii, oczywiście Alpy znowu powitały nas deszczem, jednak tutaj to był już dla mnie naprawdę hardcore – przez pół godziny jechaliśmy w ostrej burzy, 40 km na godzinę, a najbliższy zjazd z autostrady był za 30 km. To było naprawdę ostre, poza światłami VFRy i białą linią po prawej stronie nic nie widziałam.
I ostatni dzień powrotu – mój i chyba Cebuli też
rekord życiowy – 1075km. Wyruszyliśmy o 8.00, po północy byliśmy w domu. Po 500km, jak wsiadałam na motka, to miałam wrażenie, że mam już tak ustawione mięśnie, że nic mnie nie bolało i mogłam jechać i jechać. I tylko ostatnie 200km powtarzałam sobie co chwilę w głowie – koncentracja, fajnie że już blisko, ale to emocjonalnie najtrudniejszy odcinek, będziesz się cieszyć jak już zsiądziesz z motka pod domem. No i tak było, jak zsiadłam z Cebuli po przejechaniu ponad tysiąca km ogarnął mnie dziki śmiech, naprawdę byłam dumna z siebie i zadowolona z motka. Bo przez te wszystkie kilometry ( A ŁĄCZNIE zrobiliśmy 7500km) naprawdę dobrze się sprawował, i siedzenie ma wygodne
i w zakręty wchodzi gładko. Ach, żal będzie się z Nią rozstawać za jakiś czas.
I taka to była wyprawa do Italii, dziękuję RafKawa, to był cudowny miesiąc miodowy...

To mój drugi sezon na motku i nie wyobrażałam sobie jechać u Kawy na plecaku, skoro Cebula sprawuje się bardzo dobrze, 94’ to świetny rocznik i jeszcze po porządnym serwisie była naprawdę gotowa (jak i ja

Plan z grubsza był taki, żeby dojechać na Sycylię, „po drodze” pozwiedzać, pobyczyć się kilka dni nad morzem i wrócić do Polski. Poza tym nic nie było zaplanowane, żadnych zarezerwowanych noclegów, dokładnego planu, wiedzieliśmy tylko ,że za 4 tygodnie musimy być w Polsce.
Podróż – WYPRAWA (to lepsze określenie) była szczęśliwa i bogata w przygody, emocje, widoki, piękno świata i ludzi i oczywiście kilometry.
Poniżej dzielę się z Wami tą wyprawą, iście motocyklowym przeżyciem.
KIERUNEK: Alpy.
TRASA: Warszawa – Cesky Tesin – Zilina – Bratislava – Wien - Linz – Pettenbach – 966km
Oczywiście dzień wcześniej panikowałam, że nie dam rady tyle km nawinąć, że nie wiem, jak itd. Udało się i to bez większych problemów.
Pobudka o 5.30, półtorej godziny zajęło nam pakowanie. Większość przyjęła na siebie VFRa: 2 kufry, rolka – polecam (zmieściło się dużo, bo i namiot, śpiwory, materacyki, butle do gotowania i ciuchy na deszcz), mój mąż

Cały dzień pogoda piękna, trasa do granicy nadzwyczaj sprawnie przebiegła, za Ziliną było już w ogóle super. Motki dawały radę i my też, wsparci popołudniową „pamułową drzemką” (zainteresowanych definicją terminu odsyłam do Piotra). Ale żeby nie było tak pięknie do końca, 2 godziny przed noclegiem niebo zasnuło się chmurami. Alpy witały nas deszczem. Zjechaliśmy na stację, po 15 minutach zerwała się burza i to taka, że nie było nic widać tylko ścianę deszczu. Przez ponad godzinę czekaliśmy na stacji, wyruszyliśmy w deszczu ubrani od stóp do głów w ochraniacze.
Na polu namiotowym trochę się zdziwili, kiedy nas zobaczyli o 22, rozbijaliśmy się w deszczu, ciepły prysznic i smakowe

Udało się Cebulko, przejechałyśmy prawie tysiąc km

Kolejny dzień również deszczowy, coś Alpy nie łaskawe dla nas. Szybko dotarliśmy do kolejnego miejsca noclegowego – Schladmine, licząc na to, że kolejny dzień będzie ładny.
I rzeczywiście, zasłyszane prognozy sprawdziły się – piękne słońce od samego rana do końca dnia. Wiedzieliśmy, że musimy wykorzystać ten dzień, bo następnego chcieliśmy być już po Włoskiej stronie.
No i zadziało się – był Dachstainer (Hoher Dachstein 2995 m.n.p.m.) – moje pierwsze prawdziwe winkielki – do 2000 m wjechaliśmy na motkach, na szczyt kolejką górską i był Grossglokner (Hochalpenstrasse 3797m.n.p.m.). Widoki i przeżycie nie do opisania. Kilka godzin jazdy serpentynami i tylko żal było, że nie można wszystkiego uchwycić na filmie i zabrać ze sobą.
Wieczorem byliśmy już we Włoskich Alpach.
KIERUNEK: Verona.
Kolejny dzień w deszczu, marzyłam już o tym, żeby zjechać z gór i poczuć ciepło włoskiego słoneczka. I tak też się stało, jak tylko zbliżyliśmy się do Wenecji, jakby ktoś kurek z deszczem zakręcił.
Kolejne dni spędziliśmy zwiedzając Veronę, Wenecję i odpoczywając nad Lago di Garda. Polecam Camping St. Pietro w Veronie. Widok na miasto niezapomniany.
KIERUNEK: Toskania.
I znowu winkielki i piękne krajobrazy. Droga skąpana w słońcu i soczystej zieleni. Gdzieś tam w małej mieścinie pizza, ach co za smak. Nocleg pod Florencją. Tutaj dwa dni, żeby zobaczyć właśnie Florencję i Sienę.
PS. Dzięki Chris – dzięki niemu doświadczyliśmy prawdziwej włoskiej serdeczności – zakręceni przy wyjeździe z Verony (nie chcieliśmy jechać autostradą i nie mogliśmy znaleźć wyjazdu) na światłach zapytaliśmy o drogę gościa na Harley’u Sportsterze. Podkreślam, że był to czas sjesty, więc koleś ochoczo zaproponował, że nas poprowadzi i tak prowadził przez jakieś 30 km. Miał przerwę w pracy i przejechał się z nami

KIERUNEK: Rzym.
Tutaj 2 dni, żeby rzucić okiem na Bazylikę św. Piotra, Koloseum, Forum Romanum, Panteon, Plac Hiszpański i posmakować pysznych włoskich lodów. I żeby było jak na podróż poślubną przystało - nocleg w miłym hoteliku, w końcu mięciutkie łóżeczko i własna łazienka – doceniane po prawie 2 tygodniach spania w namiocie.
KIERUNEK: Neapol.
Tak jak piszą w przewodnikach – miasto specyficzne, ciekawe, dla mnie trochę przerażające, zupełnie inne od tego co do tej pory. Po Rzymie, być może zbyt duży kontrast. Zwiedziliśmy Herkulanum, pokłoniliśmy się Wezuwiuszowi i pędziliśmy dalej.
KIERUNEK: Sycylia.
Tutaj, też mam ochotę napisać, że „tak jak piszą w przewodnikach” – zdecydowanie biedniej niż na północy Włoch, cieplutko – pogodowo i w emocjach, przyjaźnie, ludzie serdeczni i rodzinni. Trudno mi nazwać co to jest, ale czułam się na Sycylii cudownie od samego wjechania na prom do Messyny. Spędziliśmy tu prawie tydzień, znowu piękne winkielki – tym razem na Etnę, wycieczka do Palermo, leżenie nad morzem wśród rodzin Sycylijskich i wieczorne gotowanie na plaży. Płakałam jak już siedzieliśmy na promie powrotnym. Zupełnie inna kultura bycia, wyrażania emocji, odnoszenia się do siebie. I to cieplutkie morze....
KIERUNEK: Warszawa.
Wracaliśmy jakby na 3 rzuty. Pierwszy dzień do Gargano, żeby tam jeszcze poleżeć na cieplutkim piaseczku i pokąpać się. Kolejnego dnia powrotu do Polski udało się dojechać do Austrii, oczywiście Alpy znowu powitały nas deszczem, jednak tutaj to był już dla mnie naprawdę hardcore – przez pół godziny jechaliśmy w ostrej burzy, 40 km na godzinę, a najbliższy zjazd z autostrady był za 30 km. To było naprawdę ostre, poza światłami VFRy i białą linią po prawej stronie nic nie widziałam.
I ostatni dzień powrotu – mój i chyba Cebuli też


I taka to była wyprawa do Italii, dziękuję RafKawa, to był cudowny miesiąc miodowy...